Ai Ais pożegnalismy z lekkim żalem. Droga szutrowa (to tu normalne, wyjątek to drogi asfaltowe) do Hobas była bardzo malownicza, góry w różnych kolorach, o różnych wysokościach i setki kilometrów równin. Dojechalismy do bramy parku, na campingu nie było nikogo, a wczoraj baliśmy się że nie będzie tu wolnych miejsc. Wreszcie dojechalismy do Fish River Canyon. Na punkcie widokowym jest chyba najlepsze miejsce do robienia zdjęć, bo można podejść do samej krawędzi. Kanion ten jest po prostu przepiękny. Przestrzenie maja setki kilometrów, są trójwymiarowe, nie ma żadnych punktów odniesienia przez co nie można określić odległości. W dole widać wyschnięte koryto rzeki Orange. Jest to miejsce które koniecznie trzeba zobaczyć. W okolicy jest kilka punktów widokowych do których można pojechać, aby podziwiać widoki.
Nasza Hellena, czyli Toyota daje sobie radę. Tylko główne drogi są tutaj asfaltowe, a każda boczna jest szutrowa lepszej lub gorszej jakości. Kurzy się okropnie i trzeba uważać jak ktoś nas wyminie lub kogoś mijamy. Odkrylismy dziś że Hellena jest Hilux duster inside.... tzn pąka nie jest do końca szczelna i dużo kurzu mamy w środku. Bagaże mamy pięknie popakowane w szufladach i kantonach które wzielismy że sklepu. W przewodniku są informacje dodatkowe o drogach na 4x4 i takimi już też jechalismy, frajda niesamowita. W przewodniku przeczytalismy że jest to drugi kraj po Mongolii pod względem zaludnienia na m kwadratowy... I to jest prawda. Pokonujemy setki kilometrów przez rejony gdzie nikt nie mieszka. Zaznaczone na mapie miejscowości to tylko osady, składające się z kilku domów, czasami sklepu, stacji benzynowej. Krajobraz zmienia się co jakiś czas jest mniej lub bardziej pustynny, sawannowy lub górski, ale wokół nie widać nikogo, ani jednego domu.
Zatrzymalismy się na chwilę w Aus, mieliśmy nawet pomysł aby zostać tu na noc, bo Adrian był od rana za kółkiem ale uznalismy że jedziemy dalej, bo nic nie ma na miejscu do roboty. 20 km za Aus jest wodopój dla dzikich koni pustynnych, zajechalismy tam ale widzieliśmy tylko strusie. Konie widzieliśmy po drodze, były piękne, dumne i wolne....
Dojechalismy do Luberitz, a miasto wydało nam się wymarłe. Było późne popołudnie w niedzielę a na ulicy ani jednego żywego ducha. Jedyne działające pole namiotowe znaleźliśmy na Shark Ishland. Miejsce niesamowite, na samym półwyspie z latarnią morską, wokół tylko skały i ocean. Widoki piękne tylko wiatr utrudniał nam życie. PAN z obsługi powiecieział że właśnie w tym miejscu narodził się wiatr...dobrze wiedzieć. Natrudzilismy się aby rozbić namiot, oblożyliśmy go kamieniami, na ile mogliśmy przytulilismy się do skał, zastawilismy go samochodem. Niewiele to chyba dało, ale mieliśmy większą nadzieję że namiot przetrzymać noc i my zresztą też. Zjedliśmy kolację i cały już wieczór przesiedzielismy w namiocie, bo wiatr był bardzo uciążliwy.
Najciekawsze jest to, że w nocy przestało wiać a poranek przywitał nas spokojem i pięknym słońcem.