Trudno było nam się pożegnać z naszą super miejscówka w Inhassoro. Powoli musimy jechać na południe, więc zdecydowaliśmy że ruszamy dalej. Trochę wypadliśmy z rytmu i rygoru codziennego pakowania i podróży. Rano, czyli przed 7 oczywiście, poszliśmy na spacer. O tej porze można wejść dość daleko w morze, ponieważ jest duży odpływ. Jeszcze można wytrzymać na słońcu, jest około 30 st, dwie godziny później będzie już dużo trudniej.
Droga dalej jest dziurawa i spowalnia nas. Mamy do przejechania niespełna 100 km więc jedziemy na luzaka. Vilanculo to o wiele większa miejscowość od Inhassoro, to jest już - jak na tutejsze warunki - miasteczko. To co dla nas dzieje się na ulicach to afrykański chaos, a dla ludzi tutaj to zwykła rzeczywistość. Szukaliśmy kampingu, na jednym z miejsc okazało się, że aby skorzystać z łazienki musimy przejść przez chatę kogoś innego. Dla nas to krępujące: w jednym z pomieszczeń stoi łóżko, wygląda jakby ktoś wyszedł na chwilę, a my chcemy do toalety. Znaleźliśmy nocleg w Baobab kamping. I aby wszystko było na 100%, rozbilismy namiot pod baobabem. Powoli pojawiają się palmy kokosowe, więc musimy uważać zarówno na siebie jak i na samochód. Czasami jak słyszymy jak spada kokos i wali o ziemię to ciary przechodzą.
Nieco zaskoczyła nas cena za kemping: 500 m za osobę. Dzień wcześniej tyle płaciliśmy za dwie. No ale przynajmniej łazienki są czyste i zadbane.
Po południu znowu idziemy na spacer, trochę czytamy. Niestety wieczór i noc są bardzo głośne. Z każdej strony słyszymy głośną muzykę, to w końcu backpakersowy kamping. Zapowiada się ciężka noc. W nocy jest bardzo ciepło. Trochę męczy nas (zwłaszcza Adriana) ta temperatura. Nie zawsze możemy spać bez tropiku bo pogoda wieczorem bywa niepewna. Tak czy siak wolimy nasze upały niż zimę w Polsce i tyle ;-)