Całą noc słychać było głośną muzykę, wstajemy naprawdę niewyspani. Idziemy jak to zwykle na długi spacer, o 7 rano to jesteśmy już po kawie i małym śniadaniu. Słońce jest przyjemne, zaczął się odpływ. Vilanculo jest w zatoce więc odpływ jest duży. Piękny kolor wody nieustannie nas zachwyca. Plaża jest trochę brudna z powodu bliskości miasta i połaci wodorostów, ale woda jest bardzo ciepła. Generalnie Ocean Indyjski ma bardzo ciepłą wodę, ale dużo też zależy od lokalnych prądów i ukształtowania terenu. Wracamy na kamping i dochodzimy do wniosku, że zamieniamy miejscówkę. Za dużo tu ludzi, za głośno i za... ciasno. Im dalej na południe, tym jest drożej, zarówno za nocleg jak i ryby w restauracji. Pakujemy się i znów ruszamy w drogę.
Droga nieustannie jest dziurawa, czujemy lekkie polepszenie nawierzchni, ale cały czas Adrian musi być czujny. Widzimy mniej zwierząt przy drodze, ale ludzi cały czas to jest masa. Idą w jedną lub w drugą stronę, siedzą w cieniu pod każdym drzewem. Zjechaliśmy z głównej drogi w stronę Murrungulo. Droga jest czerwona, a wokół lasy kokosowe. Piękny widok przed nami. Po jakichś 10 km zatrzymalismy sie na skrzyżowaniu, bo zastanawialiśmy się jaki kamping wybrać ( z dwóch). Przyjeżdżali koło nas ludzie z RPA (biali), oczywiście zatrzymali się z pytaniem czy się zgubiliśmy, czy potrzebujemy pomocy. My, że szukamy jakiegoś kampingu... Pan powiedział że pokaże nam gdzie oni mieszkaja i jechalismy za nim dobre kilka kilometrów przez plątaninę ścieżek. Sami chyba byśmy tu nie trafili. Miejscówka okazała się rewelacyjna. Przy samej plaży był kamping prowadzony przez ludzi z RPA. Czysto, ładnie, bardzo porządne łazienki, gorąca woda. Po naszych ostatnich doświadczeniach jesteśmy po prostu zachwyceni. Jeszcze na dodatek mamy tzw. barrak, czyli zadaszenie z prądem. Początkowa cena to było 650 met za osobę, ale jak pani dowiedziała się że jesteśmy z Polski, to zeszła na 500 met.
Jesteśmy tu szczęśliwi. Z dala od zgiełku, ludzi, głośnej muzyki. Na kampingu jest trochę namiotów, ale wszystko jest tak pomyślane, że nikt nikomu nie wchodzi na głowę, każdy ma komfortowo dużo miejsca. W barraku zmieścił nam się namiot ( i nie potrzeba tropiku), stół, krzesła i masa szpargałów. Widać standardy z RPA: cały czas ktoś z obsługi coś sprząta, łazienka po prostu lśni. Jesteśmy w raju. Plaża jest dzika, sa dość duże fale, taki ocean pamiętamy z poprzedniego roku. Jemy obiad w restauracji, a potem idziemy na długi spacer. Oczywiście nie obeszło sie bez polowania na muszle. Znaleźliśmy kilka pięknych okazów. Wreszcie czujemy się jak na urlopie. Nie spieszymy się, nic nie musimy. Reszta dnia mija na hamaku i czytaniu książek. Jest pięknie!