Wstajemy jak zwykle wcześnie rano. Śniadanie, spacer a potem pakowanie. Musimy powoli ruszać na południe bo urlop nam się skończy na tym leniuchowaniu. Naprawdę niechętnie opuszczamy Sylvia Shoal. To były cudowne dni, pełne beztroski spędzone w pięknym miejscu. Jedziemy na południe. Jesteśmy zaskoczeni bo jak nożem uciął nie ma już zoombiaków, ochroniarzy z długą bronią ( zdarzało się nawet widać pepesze) a droga znacznie sie poprawiła i nie widzimy dziur. Wygląda na to że północ to wielka prowincja, a im dalej na południe i bliżej stolicy wkracza cywilizacja.
Celem naszej podróży było Tofo. Na miejscu jednak okazało się, że nie jest to miejscówka naszych marzeń ponieważ trwał tam podobno jakiś festiwal, ulice w wiosce były zakorkowane, wokół pijana młodzież która jeździła samochodami... Uciekliśmy tak szybko jak tylko się dało i byle jak najdalej... Pojechalismy w głąb półwyspu w poszukiwaniu jakiejś wioski i spokojnej plaży. Droga była mocno terenowa, bez 4x 4 nie do przejechania. Okoliczne plaże otoczone są wysokimi, piaszczystymi wydmami. Dawno nas tak nie wytrzęsło. Na plaży Coco znaleźliśmy kamping, ale podane ceny przyprawiły nas o zawrót głowy. Nie chcieli obniżyć ceny pomimo tego, że prawie cały plac był pusty. Uznaliśmy że nie zapłacimy takiej kasy i pojechaliśmy dalej. Minęło sporo czasu i kosztowało nas wiele zaparcia, nim udało nam się znaleźć super miejsce. Ośrodek prowadziła przemiła pani z RPA. Byliśmy sami na kampingu, mieliśmy w łazience ciepłą wodę... 500 met za osobę to uczciwa cena. Dojechaliśmy zrypani drogą i szukaniem noclegu. Wszystkie (dwie) knajpy pozamykane są jeszcze po imprezie sylwestrowej. Poszliśmy na spacer, sami zrobiliśmy kolację, a potem hamaki i książki. Ale mamy lenia, aż miło.