Budzimy się jak ranne ptaszki skoro świt. To pozytywna strona różnicy czasu – 6 godzin. Opuszczamy Falmouth i jedziemy na wschód. Do Ochio Rios droga jest całkiem dobrej jakości. Mijamy wielkie ośrodki i przygotowane atrakcje dla gości. Nie zajeżdżamy do Ochio, bo widzimy że jest to duże miasto i nie chce nam się go odwiedzać. Im dalej na wschód, tym droga staje się bardziej wyboista, pojawia się mniej hoteli, mniej plaż (których wcale nie jest tak wiele), a więcej gór i bujnej zieleni. W okolicach Port Antonio rozglądamy się za noclegiem. Ceny wciąż kosmiczne, pomimo że jesteśmy na mniej uczęszczanym szlaku. Cały czas jest tak że Adrian jako kierowca musi myśleć za siebie i za tutejszych durnych kierowców którzy z nikim i z niczym się nie liczą. Na porządku jest wymuszanie, wyprzedzanie na trzeciego, jazda na czołówkę… Staramy się zachować spokój, ale momentami bluzgamy jak gromada szewców. Widoki od strony wody zachwycają, nie wiem ile jest kolorów niebieskiego… Niestety od strony lądu nie jest już tak ładnie. Poniszczone domy, skromne zabudowania, śmieci, bezdomne zwierzęta…
Trudno znaleźć nocleg poniżej 50$ US. W rezultacie późnym popołudniem dojeżdżamy do Fairy Hill i tam bierzemy nocleg w Polish Princess Guest House – jak nazwa wskazuje - w domu gościnnym prowadzonym przez polską księżniczkę… Wreszcie jest czysto, ładnie, jest ciepła woda i porządek, możemy asięgnąć iformacji po polsku. Polecamy tą miejscówkę! Za oknami mamy las i już po zachodzie słońca wszystko wokół budzi się do życia, kakofonia dźwięków świerszczy, małych żabek i innych robaczków umila nam czas. Naprawdę nie potrzeba tu radia ani telewizji, bo cały spektakl rozgrywa się za oknami…
O godzinie 18 jest już ciemno, więc tak staramy się przemieszczać, aby po nocy nigdzie już nie jeździć. Wieczorem mamy zajęcia literackie, bo albo czytamy albo piszę albo coś pijemy z literatek…