Miasto jest wielkie, ale dość sprawnie działa tu komunikacja. Aby dostać się do Teotihuacán jedziemy metrem na dworzec autobusowy North. Metro to osobna historia... Fala ludzi płynie od pociągu do pociągu. Metro jest wielkie, stacje momentami są zawiłe, pociągi sa bardzo zatłoczone. Na początku składu znajduje się wagon tylko dla kobiet i dzieci. Prawda jest taka, że jak podjechał nasz pociąg i mieliśmy wsiąść do wagonu, to wydawało nam się, że jadą z nami same zbiry z najgorszego westernu... Wiele osób przestrzega przed metrem w meksyku i częstymi kradzieżami - zwłaszcza na trasie lotnisko - plac Zocalo. Nic złego nas nie spotkało na szczęście, a podróż przebiegła bardzo sprawnie.
Dworzec North, to wielka hala. Bilety na autobus do piramid można kupić przy wejściu nr 6 czy 7, autobusy odjeżdżają co 15 minut. Po drodze dosiadło się dwóch gitarzystów, którzy przez pół godziny umilali nam podróż śpiewem i grą. Ładnie im to wychodziło co zostało docenione przez pasażerów brawami i drobnymi datkami.
Do piramid dojechaliśmy przed 10 rano, nie było jeszcze bardzo dużo ludzi. Nie wiadomo do końca kto jest twórcą piramid jak i całego Teotihuacan, ale przypuszcza się że były to ludy Nahua, Otomil ub Totonac, a prace trwały od I wieku n.e.
Poszliśmy najpierw na piramidę Słońca, bo jest ona tu największa, a trzecia na świecie i często są kolejki aby wejść na szczyt. Na szczęście kolejki ani śladu, ludzi jest jeszcze naprawdę niewielu, choć z każdą godziną widzieliśmy jak przybywa turystów. Kilka godzin chodziliśmy po całym kompleksie, wyobrażając sobie jak tu mogło być w przeszłości. Na miejscu lokalni mieszkańcy nienachalnie próbują sprzedać różne wyroby artystyczne i pamiątki: figurki, poncza, szale, koszulki, magnesy, figurki oraz piszczałki które wydają przerażające dźwięki dzikich zwierząt.
Późnym popołudniem ruszyliśmy w drogę powrotną, złapaliśmy autobus pod brama nr 2, potem metro do centrum i powoli w strone hotelu, konsumując po drodze meksykańskie specjały kuchni ulicznej ;).