Czas tutaj zleciał nam bardzo szybko. Codziennie chodziliśmy na długie spacery po okolicznych plażach, kąpaliśmy się w ciepłym tutaj oceanie, czytaliśmy książki i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym - słowem luzzz. Wczoraj poszliśmy do Punta Escondido, aby odwiedzić pewnego Polaka, który prowadzi tam bar z kebabem. Damian to bardzo sympatyczny chłopak, który znalazł tu swoje miejsce na ziemi. Jedzenie było bardzo dobre (taki prawdziwy polski kebab!), a towarzystwo jeszcze lepsze :-)
Dzień wcześniej byliśmy w centrum, aby kupić bilety na dalszą drogę, kupić trochę owoców i zwiedzić centrum. Miasteczko jest małe, ale dość głośne, a w połączeniu z upałem jest wręcz nieznośne. Okolice w której mieszkamy to enklawa ciszy i spokoju. Mieszkają tu głównie emeryci z USA, którzy tu zimują i garstka surferów. Generalnie wszędzie są pustki, nie ma turystów. Wszędzie widzimy wolne pokoje, puste knajpy, beach bary, wyludnioną plażę. Sami mieszkańcy dziwią się, co to za rok, że nie ma turystów...
Plaża jest cudowna, szeroka, długa na kilka kilometrów. Jest bardzo czysto, pierwszy raz widzieliśmy jak zwykli ludzie podczas spaceru zbierali śmieci z plaży i wynosili do koszy. Ocean spokojny jest ciepły, ale trzeba tylko uważać na wysokie i silne fale.
Okolica to nie jest wielki resort z wielkimi hotelami. Wszystko płynie tu spokojnie, swoim rytmem, rytmem meksyku, czyli “maniana”- jutro... Z wielkim żalem wyjeżdżamy stąd w kolejne miejsce. Musimy jechać przed siebie, nie mamy wyjścia...;)