Noc minęła nam w zimnym autobusie. Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego kierowcy tak bardzo podkręcają klimę, czyżby dlatego że nie chcą usnąć? A może nie lubią pasażerów? Tak czy siak, zimno było, ale mieliśmy śpiwór więc daliśmy sobie radę. Gorzej że z głośników bardzo głośno leciały dźwięki jakiegoś emitowanego dreszczowca i nic nie dało że Adrian zakleił (taśmą i reklamówką) najbliższy nam głośniczek (w Azji zdawało to egzamin). Na szczęście emisja filmu zakończyła się po 23-ciej. Przed południem dojechaliśmy do San Cristobal de la Casa.
Nocleg mieliśmy już wcześniej zarezerwowany przez Booking. Okazało się, że hostel prowadzi Polka ze swoim mężem Meksykaninem. Miło było znowu pogadać po polsku, tym bardziej że mieliśmy wiele wspólnych tematów ;).
Po południu poszliśmy na stare miasto co by zjeść coś, kupić wycieczkę, pozwiedzać - po prostu się poszwendać. Miasteczko leży w górach (ponad 2000 m n.p.m.) i czuć to choćby po samej temperaturze. Jest dużo chłodniej niż wczoraj i musimy mieć na sobie zakryte buty i polary. San Cristobal to urocze miejsce, z ładnym deptakiem (a w zasadzie z trzema schodzącymi się na głównym placu), mnóstwem knajp, nie-meksykańskimi hipisami, artystami, “frikami”.. To miasteczko turystyczne, ale inne niż dotychczas odwiedzane, ma w sobie duszę... Jest tu szeroka gama dostępnych rozrywek: wycieczki tematyczne, joga, rowery, chodzenie po górach, zwiedzanie wiosek czy nawet niezależne kino...
Dobrą stroną podróżowania nocą jest to, że cały kolejny dzień mamy do przodu, ale zmęczenie jednak odczuwamy i szczerze mówiąc nie mamy dziś dużego powera do zwiedzania (pewnie też przez wysokość ;)).
Zjedliśmy pyszny, tani, dwu-daniowy obiad w knajpce polecanej przez Monikę, kupiliśmy na jutro wycieczkę do Kanionu, poszwendaliśmy się po okolicy, wypiliśmy czekoladę i po zachodzie słońca wróciliśmy do hostelu. Zimny wieczór wygonił nas szybko do śpiworów. Może jutro będzie cieplej.