Rano mieliśmy oczy pełne piachu, choć do pustyni stąd daleko... Najpierw były balety na 3 piętrze w kawiarni, a potem klimatyzacja i jakiś agregat z kuchni umieszczone tuż pod naszym oknie. Nauka na przyszłość - dokładniej sprawdzać pokój przed wynajęciem.
W cenie było śniadanie i szczerze mówiąc byliśmy zaskoczeni tak dużym wyborem.
Przed 9 rano ruszyliśmy w drogę, która jest nierówną walką z kierowcami irańskimi, bo oni łamią przepisy od dziecka, a my dopiero od wczoraj.. i uwierzcie nam, to wcale nie jest takie proste.
Ruch drogowy polega na wymuszaniu wszelakiego rodzaju ale za ogólną zgodą wszystkich uczestników- taką regułkę stworzyliśmy z Adrianem na potrzeby bloga.
Na przykład: na 2 pasach stoi 5 aut obok siebie, kto ma szybszy refleks ten pcha się do przodu aby wcisnąć się w kilka centymetrów przerwy między samochodami, wyprzedzanie jest dozwolone z lewej i z prawej, jak najbardziej poboczem, nie należy zwracać uwagi na żadne znaki pionowe ani poziome... Jeździmy ciasno, blisko siebie, na zderzaku. Irańczycy jeszcze podczas jazdy popijają herbatę w szklankach, my jeszcze nie, bo nie mamy szklanek :-)
Kawałek za Fuman, zatrzymaliśmy się na herbatę i przepyszne lokalne ciastka cynamonowe. Niebo w gębie... Kawa nie jest tu tak popularna jak herbata i czasami trzeba się natrudzić aby ją znaleźć.
Po złamaniu dziesiątek przepisów drogowych, po ucieczce z kilku korków dotarliśmy do Masuleh, malowniczej wioski w górach, w której domy zbudowane są kaskadowo i za chodniki robią dachy i wąskie ścieżki na zboczu góry. Miasteczko jest niesamowite, kręte uliczki zapełnione są straganami z jedzeniem, smakołykami, pamiątkami, wyrobami z wełny...
Samochód musieliśmy zostawić pod zboczem góry na której jest wioska i przejść spory kawałek do centrum, bo dziś czwartek, wczoraj był wolny dzień, a jutro piątek (taka nasza niedziela), wiec Irańczycy korzystając z pogody i wolnego czasu wybrali się na wycieczkę.
Irańczycy kochają robić pikniki, nie jest dla nich ważne miejsce, wystarczy koc, dobre towarzystwo, coś do jedzenia, termos z herbatą... nie jest ważne, że wokół walają się śmieci, że parking zawalony samochodami czy smog w powietrzu.
Po spacerku, przepysznej kawie, zakupach czarnej chałwy (która bardziej smakuje jak sezamki) ruszyliśmy w dalszą drogę.
W okolicach Astara chcieliśmy zatrzymać się na kampingu. Niestety okazało sie że jest nieczynny i wcale nie przypominało to miejsce kampingu, bardziej opuszczony resort nad morzem z czasów przed rewolucją. Najbardziej dobijający był widok watahy głodnych psów, to nie było miejsce dla mnie.
Przez poszukiwania noclegu mogliśmy pojeździć samochodem po plaży (jak wszyscy tutaj), przywitać się pierwszy raz z morzem Kaspijskim i zobaczyć jak piknikują Irańczycy.
Generalnie nie ma tu biznesu nadmorskiego, co wydawałoby się sprawą oczywistą. W lato mężczyźni kapią się na męskich plażach w ubraniach, a kobiety na swoich plażach, lub odgrodzone od mężczyzn jakimś namiotem- parawanem... koniec świata! No i oczywiście ubrane od stóp do głów. Amen.
Dziś pierwszy raz tankowaliśmy. Cena benzyny przyprawiła nas o zawrót głowy - mniej niż 40 groszy polskich za litr. Już teraz wiemy czemu są tak wielkie korki - każdy ma tu auto, bo paliwo nawet dla nich jest śmiesznie tanie i grzech nie jeździć i nie tankować do pełna. Ale jest pewne ale..
Na stacji benzynowej są limity tankowania, max 20 litrów na auto dla zwykłego Kowalskiego. My mamy z wypożyczalni specjalna kartę, którą odbija się w dystrybutorze i przez to można nalać do pełna.
Wracając do naszego dzisiejszego noclegu to zamiast na zapomnianym kampingu bez wody, wylądowaliśmy w 5 gwiazdkowym hotelu (wg irańskiej kwalifikacji). Kocham nasze podróże bo nigdy nie wiadomo co czeka na nas za zakrętem...