W Afryce bardzo ważna jest cierpliwość, to cecha na wagę złota w tej części świata, zresztą nie tylko w tej, myślę że w ogóle jesteśmy zbyt mało cierpliwi. Wyjechaliśmy z opóźnieniem, dojechaliśmy z mega opóźnieniem.
Noc należała do kategorii koszmarnych. Niewygodne siedzenia, cholernie zimno, droga bardzo złej jakości: dziury, błoto, brak asfaltu. Tak trzęsło autobusem, że otwierały się okna, chyba mnie przewiało z lewej strony, czuję lekkie lumbago w szyi, ładnie… Noc dłużyła się niemiłosiernie i jak w letargu czekałam na nadejście kolejnego dnia.
Podczas drogi bardzo rozśmieszali nas czarni, którzy poubierali się jak na Syberię (zazdrościłam im, że mają co na siebie włożyć). Mieli na sobie wszystko, co tylko można było na siebie nałożyć, zresztą my też ubraliśmy się na cebulkę i skarpetki były i kocyk.
W nocy były 2 przymusowe postoje gdzieś w górach. Przez jakiś wypadek, utworzył się korek, nie mogliśmy się zmieścić na drodze, aby przejechać. Za bardzo nawet nie wiedzieliśmy, co się stało, ludzie biegali po drodze jak oszalali, krzyczeli, niezła szopka. Później nad ranem zepsuł się autobus i znowu czekanie i naprawianie, kolejna godzina w plecy.
W rezultacie autobus dojechał do Kampali opóźniony o 5 godzin, więc… cierpliwość ponad wszystko!
Granice przekroczyliśmy dość bezproblemowo, choć zabiła nas cena za wizę – 50 $ za osobę!
Granica, jak większość tych, które przekroczyliśmy, znowu nas lekko zaszokowała swoim obliczem – chaosem, brakiem organizacji. Byliśmy jedynymi białymi (powoli się do tego przyzwyczajam) na granicy. Mieszkańcy Tanzanii, Kenii i Ugandy mogą ją przekraczać na zasadzie ruchu bezwizowego, więc wszystko szło dość sprawnie.
Jakość drogi trochę się poprawiła po przekroczeniu granicy, ale i tak wolniutko posuwaliśmy się do przodu.
Na granicy widzieliśmy panów, którzy wymieniali pieniądze – byli w żółtych fartuchach z napisem na plecach „Money changer”. Zresztą często tu widzimy ludzi w uniformach. Chłopcy – taksówkarze rowerowi – w różowych koszulach, panie sprzedające jedzenie na przydrożnym parkingu – w granatowych koszulach, naganicze w matatu – na bordowo. Już z daleka widać, kto w jakiej branży pracuje…
Wreszcie dojeżdżamy do Kampali umęczeni, ale zadowoleni. Jesteśmy głodni jak cholera, morale bardzo nam spadło. Adrian wymienia kasę i lekko słaniając się na nogach szukamy jakiejś knajpy. Trafiamy do indyjskiej restauracji i jesteśmy przeszczęśliwi, bo zawsze u Indyjczyka (jak to my mówimy) jest dużo jedzenia i tanio. I tak jest tym razem - pysznie i coca cola, jestem w niebie?
Niestety nie! Cały czas w planie jest, aby dotrzeć do Masindi, ale czas nie działa na naszą korzyść. Łapiemy 2 taksówki, tj. 2 motory i jedziemy na dworzec autobusowy. Po drodze robimy małą przerwę, bo leje deszcz. Stoimy pod jakimś daszkiem a woda płynie całą ulicą, czas ucieka, jest już grubo po południu. Podejmujemy decyzję, że możemy zmoknąć, ale jedziemy dalej. Jazda na motorach była ekscytująca, przeciskanie się między innymi samochodami stojącymi w korku, przeprawy przez kałuże sięgające kolan, mijanie pieszych. I to niezapomniane uczucie wolności, przygody, czuję wiatr we włosach, deszcz na twarzy, ale wcale mi to nie przeszkadza.
Wreszcie dworzec, jakaś pani pomaga nam odnaleźć właściwy autobus, w ostatniej chwili łapiemy się na miejsca siedzące. Uff, trochę możemy odsapnąć. Nie wiemy, o której rusza autobus, ponoć jak się zapełni. Pytanie, na jaki poziom nadkompletu liczy sprzedający bilety przy drzwiach autobusu? W środku totalny bajzel, co chwilę ktoś tu wchodzi i chce coś sprzedać i przeciska się na sam koniec autobusu, nie odpuszcza nikomu, nawet nam. A możliwości jest wiele, bardzo wiele… Mogliśmy zakupić: kłódki, radia, obiad (podany na talerzu), picie, czapki (pan trzymał w jednej ręce około 50 szt.), buty, serwetki, poduszki, chleb, placki ziemniaczane, ciastka itd. Itd. O czym tylko zamarzysz drogi kliencie. A przed oknem stała kolejna rzesza sprzedawców i zapraszała do zakupów. Niektórzy nawet mierzą w autobusie buty, inni coś tam jedzą, interes się kręci, każdy myśli, czym zaskoczyć klienta.
Droga daje nam w kość, tym bardziej, że to druga doba w podróży, prawie cały czas w pozycji siedzącej. Przeżywam mały kryzys, nie mam siły czytać, próbuję spać.
Wreszcie dojechaliśmy do Masindi, dużo później niż nam mówiono w Nairobi. Jest już ciemna noc, po 22 godz. Nasz sąsiad z autobusu pokazał nam po drodze, gdzie są hotele, nawet nas odprowadził do pierwszego z nich nieoświetlonymi uliczkami. Pan bardzo miły, ale miałam z nim małą kuchę, ponieważ dla mnie ci wszyscy murzyni są tacy sami, nie rozpoznaję ich – pan na dworcu wyszedł z autobusu na chwilę i jak wrócił, już go nie poznałam i powiedziałam, że nie on siedzi on obok mnie, tylko inny pan. Upierałam się przy tym i nie chciałam go wpuścić, on nie odpuszczał i wreszcie coś zaczęło mi świtać w mojej zmęczonej blond głowie… Przeprosiłam i wpuściłam. Później zawsze starałam się zapamiętać, w co była ubrana dana osoba i np. mówiłam do Adriana: „pan różowe klapki siedzi obok mnie…”
W pierwszym hotelu nie było już miejsc, więc przez miasto przeszliśmy w poszukiwaniu jakiegoś noclegu choćby pod gołym niebem i w głowach układaliśmy plan przeżycia nocy. Jednak szczęście nas nie opuszczało, w drugim hotelu był ostatni wolny domek. Cena z kosmosu – 30 $, ale warunki super: pościel, moskitiery, łazienka, ciepła woda… i my dwie doby w podróży.
Padam zmęczona na twarz, usypiam po 2 minutach. Jak dobrze spać w pozycji leżącej, wie tylko ten, kto 2 doby siedział