Obudziłam się rankiem nieprzytomna i nie wiedziałam, gdzie jestem. Zlokalizowałam Adriana na drugim łóżku (uff nie jestem sama...), ale skąd ta moskitiera? Aaa wakacje w Afryce… Zegarek zadzwonił godzinę za późno, bo go źle nastawiłam. Mój umysł już nie nadąża za mną, bo codziennie śpimy w innym miejscu, a wczorajsze zmęczenie jeszcze osłabiło logiczne myślenie i pamięć…
Jemy śniadanie wliczone w cenę noclegu i obserwujemy innych białych – Angoli. Zazdroszczę im, że mają tu pracę, robią jakieś projekty. Jezu, a ja sprzedaję pronto w Polsce. I komu to potrzebne? Samuelowi Curtisowi Johnsonowi pewnie.
Idziemy do centrum, aby wymienić kasę i znaleźć transport do parku. Zaczepia nas jakiś gość i proponuje podwiezienie do Murchison NP. Chce kosmicznej kasy. Udaje nam się utargować ze 150 tys. na 100 (ok. 50 $), a to i tak zawał dla naszego budżetu! Decydujemy się po naradzie, ponieważ nie ma bezpośredniego transportu publicznego, a kombinowany transport zająłby nam cały dzień, szkoda czasu.
Zabieramy się autkiem, płacimy za wstęp do parku (25 $ za osobę) i jedziemy na camping. A tu niespodzianka – na ma wolnych miejsc. Przyjeżdża wycieczka z Namibii (jakby nie mieli parków u siebie!). No to mamy problem, nie mamy jak wrócić do Masindi i nie pozwolili nam spać pod moskitierą na campie, bo zjedzą nas dzikie zwierzęta. Ale… jakoś to będzie, jakoś… Idziemy czegoś poszukać, może nocleg u ludzi w lepiance? Chyba faktycznie nie żartują z tym pożarciem, bo lepianki całe otoczone kolcami z drzew, aby odstraszać intruzów. Rezerwujemy miejsca na łódce, bo przecież nie zrezygnujemy z rejsu Nilem z tak błahego powodu, jak brak noclegu. Przy bramie parku pan pomaga nam poszukać noclegu, nawet przedzwonił gdzieś tam do studenckiej bazy i potwierdził, że są wolne miejsca. Uff małe wyrwało się, z mej małej piersi.
Jemy obiad na campingu, szybki prosty ryż z fasolą i curry. Bierzemy plecaki i idziemy na łódkę, aby popłynąć w rejs nad wodospad.
Na łódce zwracamy szczególną uwagę na trzech chłopaków.Faktycznie, okazuje się, że są to trzej dzielni podróżnicy z Polski (za określenie turyści pewnie by się obrazili). Jesteśmy trochę w szoku (jak nie ma białych to nie ma, a jak są to Polacy, Jezusie słodki) i z pewną dozą nieśmiałości pytamy się o przewodnik i tak nawiązujemy naszą znajomość. Okazuje się, że panowie są z Łodzi- Filip i Piotr, oraz z Warszawy- Paweł. Mają duże doświadczenie w podróżowaniu, obecnie są na urlopie i jeżdżą po Ugandzie wypożyczonym autem. Chłopcy są tak zajebiści, że pożyczą nam na noc namiot, a jutro możemy pojechać z nimi na safari i wywiozą nas potem z parku.
Wycieczka po Nilu jest bardzo ciekawa, widzieliśmy wiele zwierząt: hipopotamy, krokodyle, guźce, słonie, ptaki nieznane nam dotąd i piękny wodospad Murchsona, przez który przepływa cała woda Nilu. Do tego jeszcze doborowe towarzystwo, nie możemy się nagadać w przerwie między robieniem zdjęć i dzień uznaję za bardzo udany.
Po rejsie chłopcy podwożą nas na camp, nawet częstują obiadem, Ach ta polska gościnność. Jestem szczerze, pozytywnie zaskoczona, że jednak Polacy potrafią się trzymać razem i pomagać sobie. Jesteśmy pod wrażeniem, jak chłopcy potrafią dogadują się między sobą, jaki jest podział obowiązków itd. Generalnie duże partnerstwo i to nam się bardzo podoba. My też próbujemy wpasować się w podział zadań, rozkładamy namiot, ja po kolacji myję gary z Pawłem. Powoli poznajemy, przysłuchujemy, co kto ma do powiedzenia, opowiadamy, kto co robi, gdzie podróżowaliśmy itd.
Wieczór mija bardzo spokojnie. Każdy coś mówi, jest dużo śmiechu i szczerej sympatii. Idę spać, bo jutro pobudka o 6, jedziemy na safari. I jak tu nie wierzyć w pozytywne myślenie? 10 godzin temu nie mieliśmy gdzie spać, a teraz mamy swój namiot i świetnych kolegów…