Geoblog.pl    przedsiebie    Podróże    Kenia, Uganda, Ruanda 2007    Bezcenna lekcja historii
Zwiń mapę
2007
07
wrz

Bezcenna lekcja historii

 
Rwanda
Rwanda, Kigali
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9606 km
 

Koledzy przysłali SMSa z Burundi, że wszystko ok. i nie ma tragedii. Cieszę się, że są bezpieczni, ale zabrzmiało to trochę jak słowa Stalina, że „tragedia to śmierć jednej osoby, a śmierć dziesiątek to już statystyka”. Śmierć 21 osób w Burundi to już statystyka… A co robi świat? Milczy. Codziennie na świecie giną ludzie w dziesiątkach konfliktów wojennych, codziennie na świecie ludzie żyjący w pokoju nie doceniają tego faktu.
Spałam prawie 12 godzin, dużo lepiej się dziś czuję. Nawet się ociepliło i świeci słońce, ładna pogoda na pożegnanie Ruandy. Adrian skoczył rano wymienić kasę, kupić świeże bułeczki na śniadanie, papaję i colę. Ależ zdrowo ja się odżywiam.
Pakujemy graty do plecaków. Obecnie jesteśmy już na etapie kupowania pamiątek i nasz dobytek rośnie w przerażającym tempie, co biorąc pod uwagę w sytuacji, kiedy podróżujemy z plecakami, autem które nie jest z gumy trochę podnosi nam ciśnienie momentami. A za każdym razem pakowanie staje się małą „łamigłówką logistyczną”. Jakoś się upychamy. Martwię się, aby nic nie uszkodzić. Po powrocie z takiej wyprawy każda pamiątka staje się bezcenna, taa za wszystko inne możemy zapłacić kartą Master Card…
Dziś zapuściłam się z Adrianem na przedmieścia Kigali, do najstarszej dzielnicy. Wzbudziliśmy pewną sensację swoim pojawieniem, jako jedyni biali w tej okolicy, ale zobaczyliśmy, że piękne jest tylko centrum Kigali a wszystko wokół nadal jest chaotyczne i bardzo afrykańskie (cokolwiek to znaczy). Byliśmy na lokalnym rynku, w połowie zalanym chińską tandetą, gdzie ludzie sprzedawali wszystko, co tylko wymyślił człowiek. Można było zakupić miedzy innymi używane bardzo markowe ubrania, puszki z pomocy humanitarnej z USA i wiele wiele innych wynalazków, których przeznaczenia nie znamy. Miałam pewne opory aby robić zdjęcia. Ten rynek był bardzo biedny? Skromny? Kameralny? To chyba dobre określenia. Byliśmy bardzo obserwowani przez miejscowych i nie chodzi o to, że mieli jakieś złe zamiary w stosunku do nas. Nie chciałam, aby odebrali nas, że szukamy sensacji.
Wróciliśmy do centrum matatu. W pewnym nadkomplecie i w miłym towarzystwie młodych ludzi, którzy zagadywali nas i wykazywali dużą chęć pomocy w temacie zwiedzania miasta. Trochę szokuje mnie fakt, że w stolicy Ruandy - Kigali, nie ma nic ciekawego do zobaczenia, zwiedzenia. Nie ma zabytków, starych budowli, np. kościołów. Jest centrum, ze sklepami, bankami i przedmieścia z oceanem blachy falistej, tj zabudowaniami wykonanymi z blachy sięgającymi po sam horyzont. Często bez wody, kanalizacji, prądu.
W centrum kupuję bransoletkę z rogu bawoła i kolczyki z drewna. Adrian targuje się dla sportu. Mały obiad w lokalnej jadłodajni. Patrzę na to miasto i już czuję smak pożegnania, chłonę wszystkimi zmysłami to, czego doświadczam. Chciałabym zapamiętać wszystko, na zawsze. Wiem, że te doznania będą we mnie żyć, zmienią mnie, moje podejście do świata, ludzi. Każdy ma pewną wrażliwość w sobie, ale ludzie często się tego wstydzą, bo uważają, że pokazywanie pewnych emocji jest oznaką słabości. Ja natomiast tak nie uważam. To właśnie wrażliwość, uczucia, odróżniają nas od zwierząt i są największym skarbem człowieczeństwa. Uwielbiam ten stan, kiedy piękno, dobro potrafi rozczulić mnie do łez. Nigdy nie zapomnę euforii Filipa, kiedy wrócił z tropienia goryli, kiedy szczęście wypełniało go całego, kiedy pod wpływem tych wrażeń może nawet uronił łzę? To wszystko było takie szczere i prawdziwe. A potem wszyscy przeżyliśmy to sami, na własnej skórze, w swoich głowach i sercu. Zawsze można powiedzieć, że coś było „fajne”, ale można też powiedzieć, że to coś nas poruszyło, ponieważ było piękne, prawdziwe, szczere, dobre…
Wracamy do hotelu. W oczekiwaniu na chłopaków pakujemy auto. Mamy już dużą wprawę w rozwiązywaniu „łamigłówek logistycznych”. Okazało się, że znowu mamy awarię opony, zeszło powietrze z koła. Jeszcze będziemy musieli poszukać wulkanizacji. Mamy dziś do przejechania 450 km, to dużo, ale wg mapy powinniśmy jechać drogą asfaltową, więc może to będzie E80?
Dziś opuszczamy Ruandę, ciekawy, ale bardzo mały kraj (26 340 km, mniej niż polowa Szkocji). Kraj bardzo górzysty (od 1000 do 4500mnpm), jak mówił Kapuściński, to kraj zwany Tybetem Afryki. Mieszka tu około 8, 2 mln ludności, a wg przewodnika średnia życia kobiet wynosi 45 lat, mężczyzn 42. Smutne…
Powracają nasi bohaterowie z Burundi. Zadowoleni, szczęśliwi, dumni. Cieszę się, że są cali i zdrowi, a nawet zadowoleni. Ja, jako jedyna dziewczyna w towarzystwie etatowo się zamartwiam, o nich też, bo my babki mamy taką „konstrukcję”. Oddycham z ulgą…
Pozostaje nam jeszcze do zobaczenia tzw. Memoriał, ku pamięci masakry ludobójstwa miedzy Tutsi i Hutu w 1994 roku. Pamiętam jak bardzo wstrząsnął mną „Wykład o Ruandzie” Ryszarda Kapuścińskiego, zawarty w książce „Heban”. Długo nie mogłam otrząsnąć się po tym, co przeczytałam, a teraz jestem w tym kraju i jestem w muzeum poświęconym wydarzeniom sprzed 13 lat.
Wszyscy załapaliśmy doła po zwiedzeniu muzeum. Zawsze wstrząsające są miejsca pamięci ludobójstwa, które dotyczą szczególnie niedalekiej przeszłości. Doskonale znam te uczucia smutku, żalu, niezrozumienia, samotności w przeżywaniu, próbę powstrzymania mdłości. Doświadczyłam tego w Oświęcimiu wspominając „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, w Kambodży w Phnom Pen myśląc o ofiarach Czerwonych Khmerów, w Sarajewie, patrząc na otaczające wzgórza, pokryte nie lasami, ale cmentarzami i próbując zrozumieć wojnę na Bałkanach, czy słuchając opowieści Rogera pewnej nocy w Bośni…(A gdzie była dobra, wielka Ameryka? Taak, nie było, na czym zarobić, więc te konflikty nie leżały w interesie kraju…) Po takich doświadczeniach, naprawdę świadomie potrafię myśleć o szczęściu wynikającym z życia w kraju bez wojny, naprawdę świadomie będę krzyczeć, maszerować w pierwszym szeregu manifestacji w obronie ludzi z kraju nawet z końca świata, których doświadcza wojna. To właśnie moja wrażliwość i doświadczenia w przeżywaniu historii dają mi siłę i odwagę do tego, aby wyrazić swoją opinię na temat bezsensowności każdej wojny!
Nie potrafimy się pozbierać po tym, co zobaczyliśmy. Zdjęcia, filmy, eksponaty były namacalnym dowodem tej tragedii. Nie musiałam sobie wyobrażać tej masakry, ja ją po prostu zobaczyłam, bardzo realnie. A w głowie jak mantra powracała myśl: „…13 lat temu, przez 3 miesiące, 1 milion zabitych, …13 lat temu, przez 3 miesiąc, 1 milion….” ( A w Bośni na oczach Europy zginęło około 200 tyś przez 5 lat trwania wojny).
Bierzemy się w garść. Musimy jechać na wulkanizację, aby naprawić koło. Zaczęło się ściemniać i znowu leje deszcz. Nieodpowiedzialnie zasiedzieliśmy się w muzeum i próbujemy teraz nadrobić utracony czas. Ale była to bezcenna lekcja historii i ja nie żałuję ani jednej minuty w Ruandzie.
Jak to mamy w swoim stylu, wjeżdżamy na granicę w ostatniej chwili, dosłownie - minutę przed opuszczeniem szlabanów. Niestety znowu mieliśmy pecha, natknęliśmy się na tego samego urzędnika, co nie chciał nas wpuścić do Ruandy. Teraz dla odmiany nie chce nas z niej wypuścić. Mam wrażenie, że jesteśmy ofiarami rasizmu. Teraz czarny kopie w tyłek białego! On robi nam problemy, dlatego, że jesteśmy biali. Teraz żąda od nas pokwitowania za zapłacone wizy ugandyjskie, które wykupiliśmy 2 tygodnie temu na lotnisku. Wie doskonale, że tego nie mamy, nie damy i pewnie ma radochę z tego, że podnosi nam ciśnienie. Znowu na Rumuna, pokornie prosimy… Zaraz naprawdę zamkną nam granicę po stronie Ugandyjskiej i będziemy nocować z kierowcami cystern. Wreszcie odpuścił nam. Daliśmy jeszcze łapówkę panu od szlabanu, aby wpuścił nas do Ugandy. Do baraku, po wizy wpadamy 15 minut po czasie. Tym razem czujemy, że urzędnicy są dla nas życzliwi, cierpliwie czekają na wypełnione przez nas kwitki. Trochę są niezadowoleni, że chcemy pokwitowanie za zapłaconą kasę, ale to przecież poprzedni urzędnik nas tym zaraził, sami tego nie wymyśliliśmy. Filip bardzo cierpliwie, ale stanowczo drąży temat. Wreszcie pomyślnie załatwiamy wszystkie formalności, przy świetle latarek wymieniamy walutę, patrząc bardzo głęboko w oczy cinkciarzom i prześwietlając każdy ruch ich palców. Ruszamy dalej, przed siebie, do Kabale, na dobrą kolację. Czeka nas dziś cała noc jazdy, musimy naładować akumulatory i odreagować po tym ciężkim dniu.
Dojeżdżamy do Kabale. Idziemy do marketu na małe zakupy. Nawet Bond się odnalazł, chyba za nim zatęskniliśmy. Wybieramy indyjską knajpę z przewodnika i taplając się błocie dojeżdżamy na miejsce. Jedzenie bardzo nam smakuje, no może poza Filipem. Okazał się on największym pechowcem wieczoru, ponieważ zamówił jakieś danie z kością do polizania (jak ja to określam), bo mięsa na niej nie było… Jeszcze Paweł miał wtopę z herbatą, którą podano zaparzoną w …mleku. Ale ohyda… Panowie jeszcze mieli miejsce na deser, kawę, piwo, sodę. Ale rozpusta. Graja teraz w karty, ja piszę, nadrabiam zaległości dnia dzisiejszego. Zaraz ruszamy dalej, nad Jezioro Wiktorii…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
przedsiebie

Ania i Adrian
zwiedzili 39% świata (78 państw)
Zasoby: 636 wpisów636 1292 komentarze1292 4444 zdjęcia4444 14 plików multimedialnych14
 
Nasze podróżewięcej
02.11.2019 - 15.12.2019
 
 
11.12.2018 - 30.01.2019
 
 
31.10.2017 - 15.12.2017