Jechaliśmy całą noc. Kości bola nas jak cholera. Piotr dzielnie kierował autem, a biorąc pod uwagę stan Afrykańskich dróg jego wyczyn należy zaliczyć do kategorii ekstremalnych. Koło północy złapaliśmy gumę. Zmusiło nas to do zaczerpnięcia świeżego powietrza, poruszania się i pobluzgania. Zdecydowaliśmy się na postój 2 godzinny na poboczu, bo Piotr był już bardzo zmęczony. Wszyscy, jak susły spaliśmy w samochodzie, opatuleni, czym się dało, w pozycjach dość zaawansowanej jogi. My, na tylniej ławeczce ładnie się urządziliśmy, mieliśmy nasz super kocyk, wystarczyło go też dla Filipa, więc nawet nie zmarzliśmy. Piotr też przysnął na godzinkę, obudził się, przetarł oczy, odpalił silnik i… ruszył. Przebudziłam się, patrzę Filipa i Adriana nie ma i mówię: chyba zapomnieliśmy pasażerów! Piotr nie zauważył, że chłopaków nie ma w aucie… Zatrzymał się, wszyscy wybuchliśmy śmiechem… I już w komplecie ruszyliśmy razem, przed siebie, w poszukiwaniu wschodu słońca.
Na miejsce, na przystań promową dojechaliśmy o 7 rano jeszcze pełni optymizmu. Pierwszy prom miał odpłynąć o 8 rano. Niestety nie załapaliśmy się na niego, ponieważ styl wjeżdżania na niego przekraczał pewne standardy i nasze wyobrażenia w tym temacie… Po pierwsze prom był darmowy i bardzo mały a oczekujących w kolejce aut było dużo. Były samochody małe, większe i naprawdę ogromne. Gdy prom dobił do brzegu, wszyscy miejscowi ruszyli, do przodu, jeden po drugim, najeżdżając na siebie, przecierając samochody, jadąc po krawężnikach, taranując mniejszych przeciwników ogarnięci jednym celem – wjechać na prom… A my, biedne, białe żuczki nie mogliśmy wyjść z „podziwu” dla stylu wjeżdżania na prom. Byliśmy zaszokowani, w pewnym momencie to już histerycznie się śmialiśmy. Minęło parę minut, nim zrozumieliśmy, o co chodzi, jak bardzo należy się pchać i te parę minut właśnie zadecydowało o naszej porażce. Piotr nabrał odwagi do używania we właściwy sposób zderzaków auta, ale to już nam nie pomogło. Chyba nawet zaczęło nas to bawić. Część samochodów się zaklinowała, strażnicy nie mogli zapanować nad tym tłumem, prawie siłą blokowali już wjazd na nabrzeże starymi oponami. Jestem w szoku, że u tych ludzi nie było widać agresji, bardziej wolę walki, osiągnięcia celu. A my nie mogliśmy zapanować nad opadającymi naszymi szczękami…
Nie pakujemy się na pierwszy prom, ale mamy dobrą pozycje na drugi, który miał odpłynąć o 11 ( tak było napisane w jakimś rozkładzie jazdy). Daliśmy panu z obsługi małą łapóweczkę i wpuścił nas w podziękowaniu bliżej na nadbrzeże. Siedzieliśmy w samochodzie ponad 6 godzin oczekując promu. W rezultacie odpłynęliśmy o 13.30. Aby nie zwariować z nudów , panowie grali w karty w „tysiąca”, która to partyjka trwała bagatela 4 godziny…Cały czas siedzieliśmy w aucie, zjedliśmy śniadanie na kolanie i staraliśmy się zachować spokój, bo nic innego nam nie pozostało…
W międzyczasie przyszły miejscowe dzieciaki i zaglądały nam do auta, co robimy. A my petki, karty – ładny przykład dla dzieci. Kontakty po paru godzinach tak się zacieśniły, że graliśmy w łapki z dziećmi. Były one trochę przestraszone, ale odważyły się na bliższy kontakt a przez to i ich czas szybciej popłynął. Wygrzebaliśmy jeszcze 2 ołówki i 2 długopisy i daliśmy im w prezencie. Widziałam, że bardzo się ucieszyły. Bardzo sympatyczne były 2 dziewczynki, zrobiłam im piękne zdjęcie przez okno samochodu, piękny portret…
Wreszcie pakujemy się na prom. Trudne parkowanie w jakiś mały kącik, jak na kopertę. Piotrek przetarł trochę zderzak ale poradził sobie jak Mistrz- przez duże M. i oto ruszamy… Piotr i Paweł znowu grają w karty, Filip chodzi po pokładzie i robi zdjęcia, Adrian szuka Filipa, ja piszę… Obok nas stoi samochód z krowami. Smutny to widok, przerażone zwierzęta, uwiązane na krótkich sznurkach. Odwracam wzrok, bo przeraża mnie to, co widzę. Trudno mówić o humanitarnym traktowaniu zwierząt w takim kraju, skoro ludzie żyją tu w ubóstwie, skromniej niż zwierzęta w Europie zapewne…
Przejeżdżamy przez całą wyspę w poszukiwaniu campingu. Tylnia ławka przysnęła, tzn. Adrian, Filip i ja. Nie przeszkadzały nam nawet wertepy. Na drodze Piotr i Paweł mieli z nas polewkę, zrobili nam bardzo śmieszne zdjęcie jak śpimy…
Wreszcie dojeżdżamy na camp. Sam w sobie jest do przyjęcia, luzik afrykański w rękach białego Belga, afrykańskie klimaty, choć ubikacja poniżej krytyki, trochę niemieszcząca się w ramach nawet mojej wybujałej wyobraźni. Wytaczamy się z auta na lekkim rauszu (Bond przestał już nadawać) i rozbijamy namioty. Piotr robi obiad- makaronik do wyboru z Pesto lub tuńczykiem. Rozkładamy namioty, które są przemoczone i śmierdzą po ostatniej ulewie nad jeziorem. Mamy nadzieję, że tutaj będzie więcej słońca i będzie cieplej. Zajadamy już kolacyjkę, czy też obiadzik… Planowaliśmy być na wyspie rano, ale opóźnienie promu trochę nam pokrzyżowało plany.
Zalegamy na krzesełkach przy stoliku. Panowie zdążyli jeszcze się wykąpać w jeziorze, ( którym od glonów jest zielona woda), pograć w piłkę. Wszyscy mieliśmy już dobry humor jak zaczęło się ściemniać. Śmiechu było sporo, dyskusje na tematy mniej lub bardziej poważne, Filip chodzący po patelni i inne historie… Ja padam po 21, idę spać, po nocy w aucie to i tak dobry wyczyn.