Siedzę przy stole pod jakąś wiatą i patrząc na aurę wokół, mogłabym pomyśleć, że jestem na podłych wczasach na Mazurach (jak to trafnie określił Filip), bo cholera jasna, przede mną piękne jezioro i od kilku godzin leje deszcz i jest zimno jak cholera. Siedzę opatulona w kocu, bo pranie nie wyschło, tylko się zmoczyło, więc więcej ciuchów już nie mam, aby na siebie włożyć.
Dziś mamy Dzień Pecha (jeśli jest Dzień Świra, Dzień Dziecka, Dzień Górnika), który prześladuje nas od samego rana, a może i nocy. W nocy po drugiej stronie jeziora wył jakiś czarny, wył, nawoływał i jakoś się nie męczył tym stanem. Pomimo zmęczenia, nie mogłam spać i wsłuchiwałam się w to zaciąganie, wyobrażając sobie, o co tak naprawdę chodzi w tym monologu? Zaciskałam zęby, licząc na to, że wyśpię się rano i będę spać do bólu. Niestety nie udało się. Jakieś 2 białe usiadły koło naszego namiotu na krzesełkach i pierdzieliły głupoty czytając jakąś gazetę. Buzie im się nie zamykały a mnie trafiała już powoli cholera. Jeszcze miałam w sobie pokłady optymizmu na ten dzień- noc do kitu, poranne budzenie, ale może będzie słońce i dobre śniadanko? Nic bardziej mylnego, jak pech to pech…
Na śniadanie chcieliśmy zjeść coś konkretnego i Piotr zrobił ryż z curry. Sos był jednak kurewsko (przepraszam za określenie, ale i tak w naszym języku nie ma słowa, które mogłoby określić ostrość tego dania, a kurewsko i tak brzmi bardzo łagodnie) ostry. Pewnie bardzo śmiesznie wyglądaliśmy z boku podczas jedzenia tego posiłku. Wszyscy krzywiliśmy się, płakaliśmy, śmialiśmy się z beznadziejności tej sytuacji, łzy leciały ciurkiem, atak kataru, popalone kubki smakowe – taki Misz masz w doznaniach wszelkiego rodzaju. Filip odpuścił, Piotr też po chwili a Paweł, Adrian i ja zjedliśmy do końca. Było to najostrzejsze danie jakie jadłam w swoim życiu (choć i tak do dziś pamiętam pierwszy kontakt z kuchnią Tajlandzką i wzywanie Boga i straży pożarnej w autobusie, w środku nocy ), a że jedzenia mamy mało to chciałam oszczędzać, nie marudzić. Cierpiałam już od samego patrzenia na talerz. Każdy szukał jakiegoś koła ratunkowego w tej sytuacji, zalewaliśmy się wodą, zagryzaliśmy chlebem, ananasem, czymkolwiek. Niewiele pomagało. Jedliśmy, płakaliśmy, śmialiśmy się i wycieraliśmy nosy.
A potem zaczęło lać! Siedzimy, więc w barze, trochę bluzgamy ( w ramach terapii), czytamy przewodniki, ja piszę. Panowie piją piwko, ja zalewam się gorącą herbatą. Staram się nie denerwować, bo co to zmieni?, Ale wykańcza mnie to wszechogarniające zimno. Rano zrobiłam pranie, które nadal wisi na sznurku i ocieka, długie spodnie też są mokre, siedzę, więc w kocyku i znowu przeklinam.
Decydujemy się, że przed pakowaniem zjemy jakiś obiadek w barze. Jednak przypominam czytelniku drogi, że dziś jest Dzień Pecha, więc… wszystko jest przeciwko nam, nawet kelnerzy i kucharze. Jedzenie jest podłe, a na dodatek czekaliśmy na nie ponad godzinę.
Dojrzewamy do pakowania auta. W deszczu układamy graty. Przez pewien czas walczyłam z chłopakami, ale po jakimś czasie dali mi małą taryfę ulgową i czekałam pod jakąś wiatą a oni działali dalej. Panowie rozebrali się do majtek, aby oszczędzać suche ciuchy. Paweł z Piotrem taplając się w błocie zmieniali flaka (jak pech to pech, we wszystkich sferach). Ale zwiad…
Ale to nie jest koniec opowieści o Dniu Pecha. Wreszcie zapakowani wsiadamy do auta, nie możemy podjechać pod stromą górkę, zastawiła nas jakaś ciężarówa, ślizgamy się, bo jest błoto i w ten oto sposób nabawiliśmy się awarii wspomagania w aucie. Patron Pecha czuwa i dokłada nam do pieca, ile jeszcze zniesiemy? Duch w narodzie nie ginie, z godnością stawiamy czoła, w razie czego pogadamy z Bondem i świat będzie ładniejszy…
To nic, że jesteśmy w środku Afryki i mamy włączone ogrzewanie w aucie, mam rozwieszone spodnie, może mi wyschną nim dojedziemy do Kigali? Na granicę wjeżdżamy na 3 minuty przed jej zamknięciem. Wyjazd z Ugandy był bardzo miły i kulturalny. Niestety anulowali nam wizy, wiec jak będziemy wracać, musimy kupić nowe i wydać po 50$ na osobę.
Granica z Ruandą była już jednak mniej przyjazna. Okazało się, że jakiś czarny cwaniaczek nie chce dać nam wizy, bo…..NIE! Wymyślił, że powinniśmy kupić ją w Kampali, w ambasadzie Ruandy, skoro tam byliśmy. Negocjacje były długie, nasz Mistrz Piotrek, nie odpuszczał tematu, a byliśmy w trochę dramatycznej sytuacji, ponieważ: Anulowano nam wizy Ugandyjskie, zaraz zamkną granicę (o ile już jej nie zamknęli),Ciemno, zimno, mokro wokół, Plan i marzenia o Ruandzie poszły w pizdu (przepraszam)
Już straciliśmy nadzieję na rozwiązanie tego problemu, Paweł poszedł prosić o zwrot pieniędzy za ubezpieczenie samochodu, które wykupiliśmy chwilę wcześniej. Okazało się jednak, że dziś mamy jednak chwilę szczęścia, jakiś sympatyczny gościu od ubezpieczeń poszedł na granicę, aby wstawić się za nami i pomógł uzyskać wizy. Wreszcie przekraczamy już dawno zamkniętą granicę, kupujemy jeszcze dodatkowe ubezpieczenie na Ruandę i ruszamy w dalszą drogę. Auto nadal nie jest sprawne, zepsute wspomaganie podnosi nam ciśnienie, nie wiemy czy dojedziemy do Kigali, po drodze strach się zatrzymać gdziekolwiek, bo noc zalała już nasz wszechświat, pada nadal deszcz.
Droga jest zdecydowanie lepsza niż wcześniej poznane w Ugandzie. Dojeżdżamy wreszcie na miejsce i bierzemy hotel w centrum miasta za 40$ za pokój. Trochę wysoka cena, ale widzimy tu dużo pozytywów, auto jest bezpieczne na parkingu. Nosimy graty z auta, lokujemy się w pokojach i idziemy na naradę do chłopaków. Panowie planują wyjazd na 2 dni do Burundii, choć na CNN widzieliśmy, że wczoraj były tam walki i zabito 21 osób w stolicy. Ja z Adrianem nie chcemy jechać, ze względu na te zamieszki, ale i z powodu kasy, musielibyśmy zapłacić za wizy do Burundii i potem za wizy do Ruandy. Wydaje nam się, że to za duża cena za pobyt tam przez 2 dni.
Poważnie rozmawiamy na temat naszego rozliczenia z chłopakami. Mieliśmy spędzić z nimi 2 dni, jesteśmy już tydzień, dokładamy się do wszystkich bieżących wydatków typu jedzenie, naprawy auta, ale dogadujemy się jeszcze odnośnie dołożenia do kosztów wynajęcia auta.
O 23 godzinie jedziemy do centrum na spóźnioną kolację. W hotelu zamawiamy auto, niby taksówkę. Jemy w tanim barze mięso i banany, (które smakują jak kartofle). Całkiem dobry ten posiłek, a w porównaniu do kenijskich kurczaków, to danie niemal królewskie… Znowu dyskutujemy o życiu, podróżowaniu, emocjach, planach, wrażeniach. Grubo po północy wracamy do hotelu. Jestem bardzo zmęczona, przemarznięta. Postanawiam zrobić sobie „Dzień Dziecka” (zresztą nie pierwsze i nie ostatnie święto tego typu na tym wyjeździe…). W pokoju rozwieszamy jeszcze sznur z praniem, które zmokło nam nad jeziorem, Adrian zdążył jeszcze zbić kinkiet, bo chciał zamontować tzw. złodziejkę do prądu i tak oto minął kolejny dzień w Afryce…